Była środa, o której mój przyjaciel mówi „środa – dzień loda”. 1 listopada. W sumie nie ma się z czego cieszyć. Rozpoczęcie sezonu na zimno i pada. Rozpoczęcie sezonu, na wszyscy cię wkurwiają. Podszedłem do stołu, który udawał bar, nalałem sobie przyzwoitą porcję czegoś starego i dobrego, o nazwie A niech to wszystko spierdala. Po czym dolałem sobie jeszcze odrobinę. I postanowiłem, że zostanę jeszcze pół godziny zanim się stąd zwinę. Nie jest to może najlepszy sposób na zawiązywanie znajomości, ale ja nie chciałem tego dnia zawiązywać znajomości.
Dookoła były bardzo ładnie zrobione kobiety. I bardzo przystojni mężczyźni w białych koszulach.
Często oglądam ich na Facebooku.
Są bardzo dobrze wykształceni.
Biegają.
Dobrze się odżywiają.
Odwiedzają różne kraje.
Robią sobie zdjęcia w restauracjach.
Z psem. Z kotem. Z pieprzoną lamą. Z dziubkiem. No i zawsze z kawą i ciastkiem. Że relaks i zen.
Tak patrzyłem i, kurwa, szczerze im zazdrościłem. Też bym tak chciał. Bo ja się często szarpię i robię pięćset rzeczy na raz. Pracuję, piszę, pracuję, później gdzieś jadę i cholernie ciężko mi na tym wyjeździe zapomnieć o pracy lub o pisaniu. I przeważnie biorę ze sobą komputer.
Wybiła północ i nagle makijaż spłynął, w czym pomógł przemysłowy przerób alkoholu. To jest TEN moment na imprezach.
Wódę lejąc w gardło by ukoić żal.
Dziesięć minut później ktoś zaczyna rzygać, a ludzie zaczynają się zwierzać. I nagle okazało się, że ci idealni ludzie, w dobrze dobranych ubraniach, są nieszczęśliwi.