Kiedy byłem młody bardzo lubiłem jeździć autobusem. Nie ze względu na to, że ciągnęły mnie rury wydechowe, czy przegubowiec wyginał się w odpowiedni sposób.
Raz na trzy, cztery dni wchodziła tam dziewczyna, w której zakochiwałem się mniej więcej w takim czasie w jakim można powiedzieć: toabsolutnienajpięknieszadzidanaświecie.
A raczej szybciej.
Spalałem się do niej uczuciem gwałtownym, wyobrażając już sobie jak chodzimy za ręce po parku, jak przeczesuje jej włosy dłońmi (dziwnym zbiegiem okoliczności zazwyczaj moje wybranki miały blond włosy do tyłka), jak rozmawiamy do świtu (przypomina mi się genialny w tamtym czasie film „Przed wschodem słońca”) jak rozchylam jej usta i jak w końcu zdejmuję z niej obcisłą koszulkę (zawsze miały obcisłe koszulki) i zostawiam w samych skąpych majtkach a na koniec zdejmuje i je (seks, długie nogi skrzyżowane na moich plecach).
Pałałem do niej potężnym uczuciem przez pięć, siedem a czasami nawet 11 autobusowych przystanków.
Dziewczyna stała niewzruszona i nieświadoma naszej fantastycznej przyszłości. Nieświadoma również jak w akcie orgazmu krzyczy moje imię do ucha.
Oczywiście serce rozpadało mi się absolutnie na kawałki w momencie, kiedy wysiadała z autobusu. Przyzwyczajasz się do człowieka a on kurwa co? Wysiada na następnym przystanku.
A to była miłość. Naprawdę. Ślepa, szczeniacka miłość. Co z tego, że pięciominutowa?
Czytaj dalej
Dodaj do ulubionych:
Lubię Wczytywanie…