Będąc w Zagrzebiu zobaczyłem Muzeum Spierdolonych Relacji. To znaczy muzeum miało nieco bardziej porządną nazwę „Museum of Broken Relationship”. Ale nie bądźmy językowymi purystami, każdy wie, o co chodzi. Spierdolone, to spierdolone, po co drążyć?
Stanąłem przed tym szyldem i tak stojąc tam, pomyślałem, że wszystko się zmieniło i już się nie odmieni. Albowiem nie spocznę, nie klęknę, nie napiję się setki rakji ani nawet pół, nie zagryzę Ćevapčići ani suchą szynką, dopóki tego muzeum nie odwiedzę. I wszedłem, ba, nawet kumplom bilety postawiłem, bo inaczej nie chcieli wejść, psiejuchy.
Zawartość muzeum to artefakty ze związków, które nie wypaliły.
I tak z zainteresowaniem obejrzałem, jak panie wzrokiem badają różowego penisa nadesłanego przez pewną Wiedenkę. „Byłam w nim szaleńczo zakochana od pierwszego wejrzenia, ale zaczął mnie za bardzo wkurwiać. Nie wiedziałam co zrobić z wibrującą repliką jego bakłażana to podesłałam wam do muzeum.” I bach, w gablotce różowe dildo.
Albo zdjęcie uroczego pomościku nad wodą (Bloomigton, Indiana, USA). A obok podpis: „Jezioro Floryda gdzie zerwałam się ze szkoły z moim chłopakiem. Strzałka pokazuje miejsce, gdzie po raz pierwszy zobaczyłam jego penisa w blasku słońca.”
I nawet ja, który nie jestem romantyczny, się wzruszyłem. Tak ten chuj w słońcu mną wstrząsnął.
Czytaj dalej