Jednej podałem pastę z krewetkami, drugiej pastę ze świeżymi, drobno pokrojonymi pomidorami, mascarpone, chilli i szynką parmeńską. Ale dziś będzie tylko o krewetkach.
Brunetka przyszła wieczorem. Miała ciemne proste włosy do ramion, czerwone usta w kształcie serca, duże oczy i ogromne cycki , które jeszcze opierały się grawitacji ale nie oszukujmy się przy tym rozmiarze jeszcze rok, jeszcze dwa a miały się poddać.
Co jeszcze? Oczy miała brązowe. Nogi przeciętne. Potrafiła je jednak mocno zawijać na moich plecach. Lubiła psy. Generalnie zwierzęta. Zawsze widząc jakiegoś chorego gołębia dostawała na jego widok obsesji.
Bierzesz dwie dziewki służebne, jedną blondynkę o zgrabnym tyłeczku i długich blond włosach sięgających tego tyłeczka i drugą brunetkę o długich nogach i eksplodujących cyckach, które z trudem mogą się pomieścić po opiętą koszulką. W sumie cycki może mieć w typie Ewy Wachowicz, a co mi tam. I to chyba jasne, że jest bez stanika.
Jedna klęka i zaczyna ubijać masło, druga zdejmuje powoli koszulkę….ale nie, to nie ta fantazja.
Bierzemy pęczek szparagów. Zielonych. Nie, żeby białe były złe, są całkiem niezłe ale je trzeba obierać, a my nie będziemy marnować bezcennego czasu, bo jesteśmy leniwi.
Szparagi powinny być świeże. Po czy poznać że są świeże? Stare szparagi capią jak męskie skarpety, mają brudną końcówkę i wyglądają jak 38 latek po całonocnej imprezie.
Do szparagów potrzebujemy:
– Dwie butelki cavy (standardowo). Wino musi być zimne. Jedna jest na deser.
– Kilka plasterków szynki parmeńskiej albo serrano – krojonej w sklepie, nie z opakowania. Godzinę przed podaniem wyciągasz ją z lodówki aby miała temperaturę pokojową.
– Kilka plasterków melona.
– Młynek chilli.
– Sól.
– Młynek pieprzu.
– Dwa albo trzy ząbki czosnku.
– Oliwa z oliwek.
– Kawałek parmezanu.
– Dwa kawałki pieczywa bardzo dobrej jakości (czyli nie dmuchanych bułek).
– Lody – pudełko.
– Duże ceramiczne naczynie do zapiekania.
Nie toleruję zamienników. Też nie zakładasz zamiast prezerwatywy, dętki od stara prawda?
Gotowanie zaczynamy od otworzenia wina i nalania go. Zapewnia to wszystkim obecnym odpowiednią miękkość ruchów i jeden guzik od bluzki rozpięty ponad standard. Szczęściu trzeba w końcu pomóc.
Szparagi myjesz w zimnej wodzie, suszymy papierowym ręcznikiem i odłamujemy zdrewniałe końcówki. Po czym poznać które są zdrewniałe? To proste – bierzesz szparaga i zginasz – tam gdzie pęka końcówka jest zdrewniała.
Naczynie grubo polewasz oliwą. Do tego sporo soli, trochę pieprzu. Bierzesz młynek z chilli i kręcisz. Ja wolę pikantniej, ale zdecyduj sam. Tak, możesz dać jej polizać swoje palce, pod warunkiem że chwilę wcześniej dasz jej trochę czekolady.
Siekasz czosnek. Wrzucasz go do naczynia. Do tego szparagi. Wszystko solisz jeszcze raz, pieprzysz i ponownie kręcisz młynkiem z chilli.
Całość polewasz oliwą. Wkładasz do naczynia ręce i bardzo dokładnie wszystko mieszasz. Myjesz ręce. Nalewasz jej jeszcze raz wina. Możesz ją przygwoździć do blatu i chwycić ręką za włosy tak aby otworzyła usta.
Szparagi wsadzasz do piekarnika na 180 stopni na 12 do 18 minut. Czym są grubsze tym dłużej. Teraz na talerz wkładamy szynkę, dokładamy do tego melona. Trzemy parmezan. I mamy kilka minut wolnego czasu. Co z nim zrobisz to twoja decyzja. Ale ja bym został przy tym blacie.
Wyciągamy szparagi. Nakładamy je na dwa talerze. Posypujemy parmezanem. Bierzemy dwa kawałki chleba i moczymy je w rozgrzanej oliwie, kładąc obok szparagów.
A na deser…. nie to inna fantazja.
Photo by Maria .Model&Photographer. a Creative Commons license
Jak po tych szparagach ci nie da, daj sobie spokój, bo nie da ci w ogóle.
Od jakichś 12 lat ważę mniej więcej tyle samo. Jeśli ćwiczę aeroby – waga leci mi do 74 kilogramów. Jeśli ćwiczę siłowo – zaczynam puchnąć i po pewnym czasie dochodzę do 80 kilo.
Mam dwie strefy mroku. Pierwsza gdy przesadzę i zejdę do 72 kg. Owszem na brzuchu mam sześciopak, ale na ryju wyglądam jak zagłodzony szczur, któremu ktoś przydeptał ogon i mówi miauuuu.
Druga strefa mroku startuje po przejściu 82 kilogramów. Czuje się grubą, napuchniętą torbą z mułami. Że, jeszcze chwila a będę musiał kupić białe skarpetki, klapki adidasa, ogolić łeb na łyso i przybijać piątki z dresami z siłowni (teraz też przybijam, ale bez klapek a dzięki temu auto mogę spokojnie zaparkować pod budynkiem, tak nazwijcie mnie konformistą).
I za każdym razem jak jest kurwa wiosna, włącza mi się sygnał: a może by tak coś zrobić ze sobą? Nie wiem, zacząć biegać (nabiegałem się w szkole średniej), pływać (ten sam przypadek), przestać pić, jeść mięso, od którego robię się ociężały i odstawić słodycze – i tak lubię głównie ciasta.
Tak więc w tym roku znów mi odpierdoliło. I unikam mięsa, nie jem francuskich rogali na śniadanie, nie piję kawy i jem dużo roślin strączkowych – strasznie się po nich pierdzi btw.
Zazwyczaj mam ten sam pomysł na dietę. Jakiś czas temu go opisywałem, ale przypomnę go dla potomności.
Stosując ją można bez efektu jo – jo schudnąć w ciągu pół roku 12 kilo. I można pić wysokoprocentowy alkohol. Osoby które go przeczytają oczywiście będę musiał zabić.
Ale to później.
NIE ŻARTUJĘ.
—-
Uwaga. DIETA
Śniadanie – normalne.
Obiad – normalny.
Co to znaczy normalny? Bez frytek. Bez fast foodów. Bez fizzy drinków w każdej postaci (nawet light). BEZ SŁODYCZY.
Ale raz w tygodniu można zjeść kawałek (JEDEN) ciasta. Aha śniadanie je się do 12 a obiad do 18.
Osoby, które sa w stanie się z tym pogodzić zapraszam dalej. Kolacja – brak. Zamiast kolacji – whisky. Czysta. Bez dodatków. Ewentualnie inny wysokoprocentowy alkohol. Dlaczego wysokoprocentowy? Bo, drogie uzależnione od Internetu panie – jesteście przyzwyczajone do dużej ilości wina (butelka wzwyż) które jest kaloryczne. Stężony alkohol da wam ten sam efekt. Przy mniejszej ilości kalorii.
Jeśli ktoś jest głodny wieczorem polecam pomidory cherry/daktylowe/truskawkowe.
To nie koniec koteczki.
Punkt 2 – ćwiczenia. Tak wiem jestem sadystą. Wystarczy trzy razy w tygodniu po 1 h 30 minut. Tak aby spalić za każdym razem minimum 900 kalorii. Można biegać. Można pływać. Można uprawiać seks. Można stepować.
Co kto lubi i woli.
Do tego pierwszego dnia diety zaczynamy 6 Weidera.
To najbardziej faszystowskie, niewdzięczne i trzymające za jaja ćwiczenie jakie sadysta mógł wymyśleć. Przypomina depilację woskiem. Wymaga osobowości mnicha – mój drogi kolega mówił kiedyś o 6 – tce, że te ćwiczenia zabijają jego wieczorne życie towarzyskie.
Trwa 42 dni. Dojście do jej końca w przypadku osoby z niewielką nadwagą gwarantuje brzuch jak tara do prania. Warunek? 100 proc. konsekwencji. Nie można odpuścić nawet na chwilę. Masz spotkanie wieczorem? Ćwicz przed wyjściem. Masz spotkanie po pracy? Ćwicz rano. Nie udało się rano? Gówno mnie to obchodzi – ćwicz w pracy.
Jesteś za cienka na 6 tkę? Weź się za to:
Do tego dobrze jest wrzucić dietę płynną. Co płynie, nie tuczy. W związku z czym można pić dużo, często i wszystko, a jeść jak najmniej i wtedy się CHUDNIE.
Uchodziłem za dobrego studenta. Całkiem niesłusznie. Owszem na zajęciach kłóciłem się całkiem przekonująco, miałem też ładną skórzaną teczkę, ale tak naprawdę na studiach byłem dobry w trzech rzeczach: brydżu,. wyszukiwaniu blondynek z ponadnormatywnym biustem oraz grze strategicznej Starfrcraft w którą grałem na przemian z moja ówczesna religią czyli Heroes of Might and Magic III.