Notka z wczoraj pobiła kilka rekordów. Oburzenia, komentarzy (najwięcej od jakichś trzech miesięcy), statystyk (koło 10 tys. odsłon) a ankieta tam zamieszczona stała się najpopularniejszą na tym blogu. Jedziemy dalej. Oto kandydatka numer dwa.

Nie mam zielonego pojęcia jak ten tekst wsadzić do książki. Ale mi się podoba, bo śmiałem się w trakcie czytania.

Ogłoszenie dla grammar nazi – w tym przypadku przecinki powinny być w odpowiednim miejscu.

Proszzz.

 Z życia matki Polki. Z cycem

„Przerażającym snem jest życie” napisał onegdaj Marek Aureliusz, co stanowi niezbity dowód, że nawet cesarze miewają przesrane. Ciekawe, jak by zaśpiewał, gdyby choć przez jeden dzień był mną. Prawdopodobnie skreśliłby na jakimś zwoju „kurwa, pomocy!”, zanimby się rzucił na własny miecz.

Zakład?

No to popatrzmy.

6.00. Natrętny dźwięk budzika wyrywa mnie ze słodkiego snu. Rany boskie, jak ja nie cierpię porannego wstawania. Może tak jeszcze minutkę? Eee…lepiej nie. Przysnę i znowu się spóźnię. W dodatku przypominam sobie, że nie wydrukowałam wczoraj sprawdzianu z fonetyki dla trzecich klas i nie spakowałam „Tajemniczego ogrodu” z pracowicie pozaznaczanymi opisami przyrody. Ni ma bata, trza wyłazić z wyra

6.05. Przeglądając się w lustrze w łazience przeżywam wstrząs duchowy. O matko. Dlaczego w wieku dwudziestu lat człowiek jest z rana uroczo potargany, zaś w dziesięć lat później wstaje wymięty jak stary łach i ma wory pod oczami? A zresztą. Trzeba to sobie w końcu powiedzieć otwarcie: lepiej już, kurwa, nie będzie.

6.10. W co by się tu ubrać? Nie za nowocześnie, żeby nie obrażać moralności i niezbyt konserwatywnie, bo mam wystarczająco dużo lat, by nie potrzebować kilku ekstra dołożonych przez uniform w stylu wczesnej Matki Teresy. Czas mi się kurczy, więc na chybił trafił wyciągam z półki koszulkę i dżinsy, które okazują się o dwa rozmiary za duże, bo to model „zimowy”. Kiedy w końcu znajduję mniejsze, jest już szósta dziewiętnaście, więc z włosami jak plantacja rabarbaru, w którą niespodziewanie pierdolnął piorun kulisty, lecę do pokoju córki. Dziecko wykazuje wyraźny wstręt do wstawania, wyrodnej matki i życia – niekoniecznie w tej kolejności. Pomimo sukcesywnie ponawianych próśb jak zwykle nie naszykowało sobie odzienia, więc w pośpiechu wypieprzam mu z szafy połowę zawartości, by znaleźć czyste legginsy na w-f. Odgrażam się przy tym, że po południu samo będzie musiało posprzątać ten bajzel. Nikt w to nie wierzy. Nawet ja.

6.30. Jedną ręką mieszam jajecznicę, a drugą zaparzam sobie kawę. Jeślibym miała trzecią, zdołałabym się jeszcze przy tym uczesać. Gdyby zaś wyrosło mi kilka par, jak bogini Kali, mogłabym jeszcze zrobić makijaż, pozmywać po śniadaniu i podlać niecierpki na balkonie, żeby nie przywiędły, bo wtedy znów mi je wpierdolą przędziorki.

6.40. Dziecko przypomina sobie, że pani od przyrody kazała przynieść na lekcje warzywa, ponieważ mają robić jakąś ekspozycję czy cuś. Niechcący na usta wybiega mi słowo na k…, które w połowie zmieniam na ‘kurrrrczątko’. W panice wkładam sobie do oka szczoteczkę od mascary i przez chwilę myślę, że definitywnie je wydłubałam. Po czym na złamanie karku gnam do piwnicy i znajduję jakąś marchewkę i przywiędłą cebulę. Musi wystarczyć. Najwyżej na następnym zebraniu wysłucham, że córka jest niesystematyczna i nie wykorzystuje swojego potencjału intelektualnego. Jakby ktokolwiek normalny w tym kraju go wykorzystywał.

6.50. Popędzam Nat, która jak zwykle zdążyła zjeść śniadanie tylko do połowy. To nic, w szkole dostanie obiad. W przeciwieństwie do mnie. Na lekcjach będzie burczało mi w brzuchu, co jest idiotycznie żenujące i jak na złość zawsze zdarza się w momentach, gdy panuje martwa cisza.

6.55. Dziecko wychodzi z domu, ale po chwili wraca pędem, bo zapomniało tych cholernych legginsów. Popędzam je wrzaskiem; niemrawo grzebie w stosie ubrań, aż w końcu znajduje legginsy na fotelu, przerzuca sobie przez ramię i wybiega.

7.10. Niestety gimbus już odjechał.

7.15. Klnąc na czym świat stoi, budzę małżonka. Dzięki Bogu to jedna z tych rzadkich chwil, kiedy przebywa w domu. Nie jestem przekonana, czy biedak rozumie coś z mojego ryku, ale sama muszę już pędzić. Samochód mamy jeden, a szkoły są dwie. Dowiezienie na czas nas obu jest niewykonalne. Zostawiam więc małoletni kłopot blondynowi mego życia, z wywalonym ozorem gnam na przystanek i łapię bus do K.

7.55. Przy drzwiach witają mnie chłopcy z IIIb. Gdy padają słowa: „czekaliśmy na panią”, oznacza to, że połowa klasy znów nie odrobiła pracy domowej. Ale nie, przecież oni mają dziś sprawdzian z fone… ja pierdolę, zapomniałam to gówno wydrukować.

7.57. W dupę jeża!!! Na okienku znowu wcisnęli mi zastępstwo, co oznacza, że czeka mnie bite siedem godzin użerania się z przyszłością narodu bez możliwości zjedzenia czegokolwiek. Znaczy, śniadanie będzie. Gdzieś tak po południu

8.00. Dzwonek. Czas udać się do pracy. Na początek – Ia i „Świtezianka”. Jak zawsze słyszę chichoty i szepty komentujące te nieszczęsną dziewicę, która daje mu z kosza i tak dalej. Pozwalam na odrobinę słownych przepychanek między chłopakami i dziewczynami o zasadność kary, jaka spotkała amatora obcych bab. Standard. To miłe dzieciaki, dobrze się z nimi pracuje.

11.15. Przerwa obiadowa. Znaczy, jestem na półmetku. Jak na razie zdołałam się dowiedzieć, że Morsztyn w wierszu „Niestatek” zastosował środek artystyczny zwany amforą, na własne oczy ujrzeć wstrząsającą pisownię słowa „ówaga” i usłyszeć pytanie, co to jest kiła (?! Co, u licha, oni robią na tej biologii??). Teraz dyżur na korytarzu. Nie znoszę robić za Strażnika Teksasu, ale jak mus, to mus. Ktoś musi czuwać, żeby jakiś gamoń nie rozwalił sobie głowy albo nie podpalił szkoły, jarając w kiblu. Interweniuję w sprawie jednej bójki i jednej zbyt zakochanej pary, która obejmuje się namiętnie na środku korytarza. W głębi duszy czuję się jak hipokrytka, bo moje oburzenie jest mniej więcej tak samo naturalne jak cycki Pameli Anderson.

12.20. Dostaję od dyrektorki zjeb za nieoddanie wyników ankiet ewaluacyjnych. Mogłabym się właściwie bronić, bo swoje zrobiłam, czekam tylko na koleżankę, która miała odwalić drugą połowę. Ale swoją godność mam. Nie będzie dyrektor pluł nam w twarz. Głównie dlatego, że jestem wyższa, a głupio się pluje pod górę.

13.20. No, jeszcze tylko kółko teatralne. Kwiat polskiej młodzieży w niedużej, ale sympatycznej grupce wystawia „Anię z Zielonego Wzgórza”. Taki optymistyczny akcent na koniec pracy. Gdybyż wszystkie dzieci były takie, uważałabym, że mam najlepszą fuchę pod słońcem.

15.29. Znowu w domu.

15.30. Jeść! JEŚC, KURWA!!!

15. 31. Rzucam się do lodówki i ułamuję sobie potężny kawał kiełbasy. Kroję pajdę chleba i niczym ruski żołnierz na froncie pochłaniam ten wytworny posiłek kilkoma kłapnięciami szczęk, czekając, aż mi się zagotuje woda na kawę.

15.41. Natalia dostała lufę z religii, bo pokłóciła się z księdzem o „Harry’ego Pottera”. Słuchając relacji, usiłuję zachować poważną minę, chociaż mam ochotę ryczeć ze śmiechu. Dziecko jest wściekłe. W sumie wcale mu się nie dziwię.

15.50. Moje kochanie wspaniałomyślnie proponuje wypad w miasto. Fajnie, znów zostawię w Rossmanie połowę zawartości portfela. Głupoto – imię twe kobieta.

16.30. Kiedy wychodzę z perfumerii, zaczepia mnie jakiś facet. Radzi, bym ogoliła głowę i sprzedała swoje włosy na perukę. Bez namysłu radzę, żeby sam sobie ogolił… I wcale nie mam na myśli głowy.

16.31. Rany, ja to jednak powinnam czasem pomyśleć, zanim coś palnę.

16.34. Tylko zajrzę do księgarni, nic nie będę kupować, przecież mam zapasy czytadeł na następnych pięć lat.

16.45. Oooo, zawsze chciałam mieć takie piękne wydanie „Iliady”. Moje jest stare i paskudne.

17.12. Ja pierdolę, jak udało mi się wydać prawie 300 złotych w niecałą godzinę? No jak?!

17.40. Znowu w domu. Mam depresję spowodowaną całkowitym brakiem umiejętności gospodarowania pieniędzmi.

17.41. Chuj tam z depresją, ta „Iliada” zajebiście wygląda na półce.

18.00. Gotuję żarcie na następny dzień, w międzyczasie sprawdzając test gramatyczny. Dowiaduję się przy tym, że język polski posiada zaimek wymiotny.

19.05. W drodze do łazienki rozdeptuję coś z chrzęstem. Klnę barwnie i soczyście, gdy okazuje się, że to tusz do rzęs. Musiałam go tu rano rzucić, jak szłam po warzywa.

19.30.Kłócę się z dzieckiem o bajzel w pokoju. Kiedy ono nauczyło się tak pyskować? W końcu z miną obrażonej księżniczki zaczyna sprzątać, a mnie wywracają się flaki na widok ubrań byle jak wrzucanych na półki.

19.33. Jestem niewydolna wychowawczo. Zamiast wymusić rzetelną robotę, cichcem ulatniam się do kuchni, żeby sobie poczytać „Pana Lodowego Ogrodu”.

20.20. O żesz kurwa! Na jutro zapowiedziałam Ia sprawdzian z „Krzyżaków”! Decyduję się na desperacki krok i uruchamiam Google. Oczywiście nie znajduję nic, co mogłoby mi się przydać. Klnąc pod nosem, układam pytania w stylu: „W jakich okolicznościach Zbyszko z Bogdańca otrzymał pas rycerski?” Na pewno się uradują. Jak znam życie, przez całość przebrnęły pewnie ze dwie osoby, a reszta ma nadzieję pojechać na streszczeniu. Niedoczekanie wasze, lenie nieczesane!

21.10. Drukuję swoje dzieło, jednym okiem śledząc przy tym przygody Conana Barbarzyńcy, oglądane w telewizji przez ślubnego.

21.12. Hmmm… Całkiem niezły ten superbohater, ładniejszy od Gubernatora Arnolda, który onegdaj wcielał się w woja z Cimmerii… I ten kaloryferek na brzuszku…

21.18. Zaczynam oglądać obojgiem oczu, chociaż film to w sumie kupa na resorach. Wyrywa mi się nawet komentarz na temat cielesnych walorów herosa, po czym natychmiast słyszę: „Jak ci się nie podobam, to sobie wymień na lepszego”. Oj, nie wódź ty mnie na pokuszenie, kochanie.

22.00. Dzwoni Cytryna, moja najlepsza przyjaciółka, by mnie poinformować, że była w solarium i poparzyła sobie biust. Zanim dochodzę do siebie po tej rewelacji, jest już po jedenastej i trzeba się udać na spoczynek. Wszak jutro też jest dzień.

I jak ci teraz, Marku Aureliuszu? Hę?!”

5002_0324

79 uwag do wpisu “Z życia matki Polki. Z cycem

  1. hehe uśmiałam się setnie 🙂 chociaż faktycznie będziesz miał problem, żeby umieścić to w książce 😉
    zapytaj proszę szanowną autorkę czy prowadzi bloga, ok? 😉

    Polubienie

  2. Brawa dla autorki 🙂

    A jeśli małżeński obowiązek na koniec, to dlaczego słaby? Taki optymistyczny tekst, po co psuć nastrój na koniec?

    Polubienie

  3. 7:00 wstaję- myję się, ubieram, jak zdążę to make up, obowiązkowo spacer z psem, 8:00 wychodzę, 8:30 pociąg, 10:00 rozpoczynam pracę- jest miło ale głośno 16.30 kończę pracę, czasem później bo rodzic spóźni się po dziecko, potem prawie godzina na dworcu w oczekiwaniu na pociąg, 17.28 mam pociąg, około 20.00 jestem w domu, kilka słów z mężem, chwila na FB i padam spać. Wersja numer 2: 5:00 wstaję- mycie ubieranie się i pies 6:00 wychodzę, 6:30 pociąg, 9-14:00 praca, o 16.00 powrót do domu, spacer z psem, chwila odpoczynku od 18.30 do 21.00 próba chóru, powrót i sen. Wszystko znacznie bardziej proste niż u Matki Polki, może dlatego, bo nie jestem matką i przy tym trybie życia sobie nie wyobrażam. Nawet nie zastanawiam się nad tym w co mam się ubrać, wiem jedno- głupio pokazywać się przez 3 dni w tym samym swetrze

    Polubienie

  4. 21.18. Zaczynam oglądać obojgiem oczu, chociaż film to w sumie kupa na resorach. Wyrywa mi się nawet komentarz na temat cielesnych walorów herosa, po czym natychmiast słyszę: „Jak ci się nie podobam, to sobie wymień na lepszego”. Oj, nie wódź ty mnie na pokuszenie, kochanie.

    jakiez to codzienne

    Polubienie

Dodaj komentarz

Ta witryna wykorzystuje usługę Akismet aby zredukować ilość spamu. Dowiedz się w jaki sposób dane w twoich komentarzach są przetwarzane.